Swieccy Misjonarze Komboniane

Epidemia jako impuls do działania!

LMC Etiopia

Chciałabym opowiedzieć na przykładzie mojej misji jak Pan Bóg działa, gdy szatan próbuje niszczyć.

Jak wiemy koronawirus powoli dociera wszędzie. Niektórzy uważają, że to Pan Bóg chce ukarać świat za grzechy albo zesłał na nas zarazę, by nas nawrócić. Nie wierzę w to. Wierzę jednak, że z każdego zła, Pan Bóg może wyprowadzić dobro. Epidemia oczywiście niszczy, zabija i jest generalnie zła, ale myślę, że każdy przyzna, że ma również wiele plusów- jednoczy nas, odbudowuje relacje w rodzinie i nie tylko. Przykładów na pewno, by się namnożyło. I to jest właśnie dzieło Pana Boga. Nie epidemia, ale wszelkie dobro, które z niej wyniknęło.

LMC Etiopia

Dotarcie koronawirusa do Etiopii popchnęło nas do działania. W zeszłym roku założyłam Fundację Dzieci Etiopii „Barkot”. Od października zeszłego roku prowadzimy wraz z mężem ośrodek dla dzieci ulicy w Awassie. Projekt zakłada stopniową resocjalizację dzieci i dążenie do ich reintegracji z rodziną i ze społeczeństwem. Od początku prowadzimy otwarte zajęcia, na które zapraszaliśmy dzieci ulicy. Zatrudniliśmy kilku pracowników, którzy wychodzili na ulicę, by zachęcać je do uczestnictwa. I faktycznie od początku sporo ich przychodziło. Organizowaliśmy zajęcia rekreacyjne, sportowe, edukacyjne, psychologiczne, plastyczne i inne.

Kolejnym krokiem miało być wybranie regularnych uczestników zajęć, kontaktowanie się z ich rodzinami i poszerzenie programu specjalnie dla nich, włączając w to posiłki. Trzecim krokiem miało być przyjęcie tych najwytrwalszych do ośrodka z pełnym zakwaterowaniem, by już bezpośrednio przygotowywać ich do powrotu do domu i do szkoły.

Ale… zawsze było jakieś ale. Obawialiśmy się, czy wystarczy nam na to środków. Poza tym wyjeżdżałam do Polski, by tam urodzić naszą córeczkę. Mój mąż oprócz naszej organizacji ma inną pracę i poza tym, że koordynował pracę ośrodka nie mógł stale tam przesiadywać. Ponadto też wybierał się do Polski na miesiąc. Czekaliśmy więc, aż wrócę do Etiopii. Potem kolejne problemy- policja czasem w nocy łapie dzieci ulicy i umieszcza je w zbiorowych schroniskach. Jeśli zaczniemy drugi krok, nie wiadomo czy nasze dzieci nie znikną z dnia na dzień (co niestety już się zdarzało). Nasz budżet nadal wydawał się niewystarczający, by zapewnić jakąś stabilność na dłuższy czas. Tak więc jak tu działać? Zauważyłam, że nawet wśród pracowników widać było pewne zrezygnowanie, brak motywacji, nie pracowali z takim zaangażowaniem jak na początku…

Aż w końcu w kraju pojawił się koronawirus. Rząd zamknąłl szkoły, zaczynał wprowadzać ograniczenia. Dla nas, prowadzących zajęcia dla dzieci przychodzących bezpośrednio z ulicy, zwłaszcza z tych najbardziej zatłoczonych miejsc, cała działalność stanęła pod znakiem zapytania. Wiele organizacji przestawało działać. Co zrobić? Zamknąć ośrodek aż to wszystko minie? Wtedy też byśmy musieli opłacać czynsz i pracowników. Nie uniknęlibyśmy stałych kosztów, które nie są takie małe.

Wtedy też pojawił się pomysł (wierzę, że od Ducha Świętego), by właśnie wtedy wybrać dzieci, którym damy schronienie w czasie epidemii. Zaczęliśmy przygotowania, zakupy, poszukiwanie funduszy poprzez Internet. Na Facebooku staliśmy się aktywni, ludzie zaczęli się nami na nowo interesować i wpłacać datki. Przyjęliśmy już siódemkę chłopców i oczywiście nie chcemy ich tylko w ośrodku przetrzymać, ale prężnie z nimi pracować, by po jakimś czasie wrócili do swoich rodzin i mogli zacząć szkołę. Wszyscy odzyskali chęć do działania. Mamy ustalony tygodniowy program i konkretne plany, co robić z dziećmi. Po naszych chłopcach już widać pozytywną zmianę. Łącznie przygotowujemy się, by było ich dziesięciu. Koronawirusa w Awassie nadal nie stwierdzono (i oby tak dalej!.

LMC Etiopia

Niejako przeskoczyliśmy ten krok przejściowy i myślę, że tak jest lepiej. Potrzebowaliśmy takiego impulsu jak w tym przypadku koronawirus, by na nowo zaufać Panu Bogu, że On nas poprowadzi i da nam to, czego potrzebujemy, by zrealizować Jego plan. Nie mamy pieniędzy na dłuższy czas, ale wierzymy w działanie Pana Boga i ludzką dobroć. W końcu nasza fundcja nazywa się „Barkot”, co znaczy po polsku „On temu błogosławi”.

Magda Soboka, ŚMK w Etiopii

Zaufaj i pójdź w ciemno

Anna RCA
Anna RCA

Nigdy nie chciała wyjeżdżać na misje. Marzyła o tym, żeby zostać w kraju i założyć rodzinę, jednak jeden wieczór w kościele Dominikanów sprawił, że jej życie obróciło się do góry nogami. Ania Obyrtacz, świecka misjonarka kombonianka z Republiki Środkowej Afryki, opowiada o drodze rozpoznawania swojego powołania, pracy wśród Pigmejów i o tym, jak odnaleźć Boga w drugim człowieku.

Karolina Zając: Myśląc o misjonarzach widzimy raczej księży, siostry zakonne, a Ty pokazujesz, że także młodzi świeccy służą na misjach. Jak to się u Ciebie zaczęło?

Ania Obyrtacz: Nigdy nie myślałam o tym, żeby wyjeżdżać na misje. To nigdy nie było moje marzenie czy pragnienie i zawsze śmieję się z tego, że to misja szukała mnie, a nie ja misji. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez tego pragnienia i każdego dnia zastanawiam się, gdzie mnie to zaprowadzi.

Ale nagle w Twoim życiu pojawili się Kombonianie i wszystko się zmieniło. To prawda. Studiowałam w Krakowie, zaczęłam pracę i misjonarzy Kombonianów poznałam całkiem przypadkiem. Notabene poznałam ich u Dominikanów (śmiech), gdzie trafiłam na organizowaną przez nich adorację. To było w marcu 2012. Wtedy spotkałam się pierwszy raz z Misjonarzami Kombonianami.

I co było potem?

Nie wiem dlaczego, ale coś natchnęło mnie, żeby dołączyć do nowoutworzonego przez Kombonianów duszpasterstwa akademickiego. Wtedy już nie byłam na studiach i nie szukałam też żadnej wspólnoty, ale zapytałam czy mogę przyjść. Myślę, że to było pierwsze działanie Pana Boga w tym wszystkim, bo nie szukałam, a mimo to znalazłam się w tej wspólnocie. To było Duszpasterstwo Misyjne KOMPAS. Spotykaliśmy się, jeździłam na rekolekcje. Tam poznałam jeszcze więcej ludzi zaangażowanych w tematy misyjne, ale to nie był moment, w którym chciałam pojechać. Wchodziłam po prostu w ten świat. Ja też w tym okresie pracowałam i byłam bardzo szczęśliwa w Polsce. Myślałam raczej, żeby założyć rodzinę, bo zawsze chciałam żyć tak tradycyjnie i zawsze w Polsce.

Jednak dość szybko po tym pierwszym spotkaniu z Kombonianami wyjechałaś do Afryki.

Zaczęłam wchodzić w to środowisko misyjne, poznawać ludzi i później pojawiła się opcja wyjazdu na doświadczenie misyjne. To jest taki miesiąc w Afryce, kiedy można zobaczyć, jak to tam wygląda. Zastanawiałam się, że może to będzie fajna przygoda i niesamowite doświadczenie, więc może warto spróbować. I tak w 2013 roku pojechałam na miesiąc do Ugandy.

Jakie było Twoje pierwsze wrażenie Afryki?

Pamiętam to jak przez mgłę, ale wiem, że na pewno było bardzo gorąco (śmiech). Na początku jest taka adrenalina, bo wiadomo wszystko jest nowe. Teraz czasami wracam do tamtych wspomnień, przypominam sobie twarze tych ludzi, a raczej dzieci, bo większość czasu spędziliśmy w domu dziecka. Dla mnie to też nie było takie łatwe, bo porozumiewaliśmy się tylko po angielsku, nie znaliśmy języka lokalnego.

Czas, który biegł nieubłagalnie szybko nie umożliwił nam na głębsze poznanie realiów, ale na pewno dał szanse na bycie z ludźmi nawet bez słów, tak po prostu. Wiem, że to był dobry czas.

To więc wtedy podjęłaś decyzję, że misje są Twoim powołaniem?

Jeszcze nie. Wtedy zobaczyłam, że jest tam dużo pracy, ale też sporo możliwości. Wróciłam do Polski i dołączyłam do wspólnoty Świeckich Misjonarzy Kombonianów. To ludzie, którzy rozeznają czy misje to ich powołanie. We wspólnocie jest też tak, że rozeznajemy to na całe życie i niekoniecznie oznacza to spędzenia go na misji. Można wyjechać na parę lat, a później wrócić do kraju i angażować się inaczej, czyli przygotowywać innych do wyjazdu, pomagać w przyjęciu tych, którzy wracają, będąc ciągle we wspólnocie.

Kiedy wróciłam z Ugandy stwierdziłam, że pójdę na spotkanie i potem też zostałam koordynatorem. To był dla mnie czas z jednej strony pracy, a z drugiej czas indywidualnego rozpoznawania swojego powołania misyjnego.

Długo „biłaś się z myślami”?

Czasem sobie myślę, że tej pracy było tyle, że czasu na rozpoznawanie za bardzo nie było. Zdecydowałam więc, że potrzebuję się na chwilę wyłączyć. Często jest tak, że jak czymś żyjemy to bardziej chcemy w coś wejść, a ja potrzebowałam się sprawdzić, czy to moje zaangażowanie jest z rozpędu, czy jest w nim coś więcej. Pojechałam na rekolekcje ignacjańskie do Zakopanego i chciałam się przekonać, jak to jest, kiedy człowiek zostaje sam ze sobą, czy też jest tak fajnie. To był dla mnie bardzo ważny czas i co najpiękniejsze, Pan Bóg nie pozwalał mi być samej, zabierał lęki i odpowiadał na pytania, ale stawiał też kolejne czasami trudniejsze….  I robi to ciągle. Później zaczęłam się już na poważnie zastanawiać, co by było, gdybym się jednak zdecydowała wyjechać. Takim momentem, który umacniał mnie w tej myśli za każdym razem była Eucharystia. Pan Bóg dawał mi siłę i przekonanie, że to jest to. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo nigdy wcześniej nie byłam na misji. Dlatego ważne jest to, żeby w pewnym momencie zaufać i pójść w ciemno tą drogą, którą Pan Bóg przygotowuje. I tak zrobiłam.

Czyli zawsze na końcu tego wszystkiego jest właśnie On.

Na początku też. Ja byłam i jestem przekonana, że jeśli taka jest jego wola, to On pomoże nieść te wszystkie trudności, które się pojawiają i zawsze będą się pojawiać. Jak jest dobrze to jest dobrze i wydaje nam się, że nie potrzebujemy Boga, ale jak jest trudno, wtedy możemy powiedzieć, że On nam tak bardzo pomaga. Z drugiej strony ja też uczę się dziękować, za wszystko dobro, które mnie spotyka, które dostaje od naszego Taty. Gdybym pojechała tam tak altruistycznie, po prostu, żeby pomagać bez Boga, bez fundamentu, to jaki miałoby to sens?

Jak zareagowali Twoi najbliżsi, kiedy powiedziałaś, że rzucasz wszystko i wyjeżdżasz na misje?

Myślę, że ja mam po prostu ogromne szczęście. Moja rodzina przyjęła to bardzo spokojnie. Oczywiście były pytania, czy zostawienie pracy jest na pewno dobrym pomysłem i czy jak wrócę to sobie poradzę. Lęk na pewno był, ale mam bardzo wyrozumiałych, dobrych, kochających rodziców, którzy to zaakceptowali i którzy bardzo mi pomagają. Podobnie moje rodzeństwo. Akceptują wszystkie moje wybory i zawsze mnie wspierają. Za to bardzo dziękuję Panu Bogu, bo gdyby na tej płaszczyźnie było ciężko to byłoby naprawdę trudno.

Dlaczego akurat Afryka i Republika Środkowej Afryki?

Dla Kombonianów Afryka jest taką szczególną ziemią. Tam zaczynał nasz założyciel i w sposób szczególny ukochał sobie ten kontynent. W momencie, kiedy decydowaliśmy się, do którego kraju pojechać, mieliśmy różne opcje. Był Mozambik, Etiopia, ale dostaliśmy też informację, że jest potrzeba, żeby ktoś pojechał do Republiki Środkowej Afryki. To wtedy był kraj zaraz po wojnie, nie do końca stabilny i wielu po prostu bało się tam pojechać. Ja z kolei bardziej obawiałam się chyba języka, czyli francuskiego. Nigdy nie uczyłam się go i nie chciałam się uczyć (śmiech), ale z drugiej strony wszyscy mówili, że ta misja jest tak piękna, więc pomyślałam, że może warto… Zawsze też chciałam pojechać tam, gdzie jest potrzeba, do najbiedniejszych i najbardziej opuszczonych, jak mówił Comboni. Właśnie taką ofertę dostałam. Powiedziałam „tak” i trafiłam do RŚA. Niesamowicie się z tego cieszę i nigdy bym tego nie zmieniła.

Jak przygotowywałaś się do wyjazdu?

Myślę, że powoli, ale dobrze. 12 czerwca 2015 roku oficjalnie wstąpiłam do Ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów, Odbyło się to w Warszawie w Święto Najświętszego Serca Pana Jezusa. Potem moment posłania na misję przez bp. Grzegorza Rysia w mojej rodzinnej parafii pw. Św. Jana Chrzciciela w Orawce. Te chwile w gronie rodziny i przyjaciół, umacniały mnie w podjętych decyzjach. Ostatnim etapem było doświadczenie wspólnotowe jeszcze tutaj w Krakowie i potem już wylot do Afryki. Miałam to szczęście, że zanim na dobre weszłam w misję to gdzieś musiałam się tego francuskiego nauczyć. Pojechałam więc do Demokratycznej Republiki Konga, a dokładniej do Kinszasy. Mamy tam wspólnotę świeckich misjonarzy Kombonianów Kongijczyków. To był fantastyczny czas, bo pojechałam się tam tylko uczyć języka, a byłam też we wspólnocie i miałam czas na wejście w Afrykę. Spędziłam tam 4 miesiące. Pokazano mi, jak funkcjonuje ten kontynent i jak do niego podchodzić, żeby nie od razu oceniać i dać sobie czas na poznanie. Mieszkałam przez ten czas z Kongijką Irene . To był czas wielu rozmów i spotkań z ludźmi, zobaczyłam miejsca bardzo bogate i bardzo biedne. Dzięki Irene poznałam zwykłą codzienność, mogłam zapytać o wszystko jak przyjaciółkę. Pamiętam jak przed moim wyjazdem powiedziała: „pamiętaj najpierw daj sobie czas na poznanie tych ludzi, do których zostałaś posłana, słuchaj tego, co mówią, potem postaraj się ich zrozumieć i polubić, a dopiero na końcu zaproponuj im, co mogą zmienić w swoim życiu, dzieląc się z nimi tym, co posiadasz. To da Ci szczęście” Po tych 4 miesiącach byłam bardzo naładowana energią i myślę, że to bardzo dobre, bo trafiłam do zupełnie innej rzeczywistości.

Jakie były pierwsze trudności po przyjeździe do RŚA?

Z Kinszasy, gdzie żyłam praktycznie jak w Europie, trafiłam do buszu, gdzie nie było Internetu, prądu i ciepłej wody. Ten pierwszy miesiąc był trudny, tym bardziej, że w koło nie było już osób, które znałam i musiałam wchodzić w całkiem nową wspólnotę, zaczynać od zera. Pierwszy miesiąc w Mongoumbie był dla mnie takim szokiem też ze względu na to, że musiałam wszystkie relacje budować od nowa. Jestem takim człowiekiem, który potrzebuje ludzi i przez wyjazdem bałam się, że nie będę w stanie zbudować tam w Afryce takich relacji, które dają poczucie bezpieczeństwa. Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że udało się i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.

Na czym polega Twoja posługa w Mongoumbie?

Jako świeccy misjonarze Kombonianie pracujemy w krajach misyjnych, a realizujemy to po przez życie we wspólnocie. Tak też jest na naszej misji w Mongoumbie. Staramy się razem podejmować decyzje o tym jak żyć i jak pomagać. Działamy na różnych płaszczyznach. Aktywnie włączamy się w życie parafii poprzez prace z dziećmi, młodzieżą oraz kobietami i osobami starszymi. Głównie jednak działamy w dziedzinach społecznych, czyli angażujemy się w edukację i kwestie zdrowotne. Na terenie misji mamy szkoły katolickie oraz przedszkola, gdzie pomagamy trochę bardziej od strony administracyjnej i też udzielając wsparcia dla nauczycieli. Mamy ośrodek zdrowia, pomagamy dzieciom niedożywionym, organizując szkolenia dla nich prowadzimy też ośrodek rehabilitacyjny, gdzie współpracujemy z lekarzami przyjeżdżającymi na zabiegi i zajmujemy później się pacjentami po operacjach. Współpracujemy też trochę z miejscowym szpitalem i lokalnymi ośrodkami zdrowia. W miarę możliwości organizujemy tez szkolenia dla personelu medycznego.

To też wyjątkowa misja ze względu na mieszkających tam Pigmejów. Jak niesiecie pomoc temu plemieniu?

We wszystkich naszych działaniach Pigmeje zajmują szczególne miejsce. Można by powiedzieć, że są dla nas priorytetowi.  To plemię, które uchodzi za to najbardziej opuszczone, a zgodnie z dewizą naszego założyciela, który chciał pomagać najbardziej potrzebującym, szukamy tych najbardziej potrzebujących pomocy. W Republice Środkowej Afryki są to właśnie Pigmeje, ale praca z nimi nie jest taka łatwa, bo są to ludzie bardzo wolni, którzy strasznie nie lubią, gdy zamyka się ich w jakichś ramach. My wyszliśmy od pomocy dzieciom, starając się zachęcić je do nauki. Ciągle próbujemy czegoś nowego. Druga sprawa to kwestia pomocy medycznej. To są biedni ludzie, którzy żyją z tego, co znajdą. Bardzo często pracują na rzecz kogoś innego i zarabiają jakieś drobne pieniądze, ale brakuje im chociażby na leki czy podstawowa opiekę medyczną, więc staramy się pomagać i wypełniać tę lukę Nasza praca to też bardzo często po prostu bycie z tymi ludźmi i próba pokazania im innego stylu życia. Często też organizujemy formacje bezpośrednio w wioskach pigmejskich, żeby mówić o podstawowych zasadach higieny, o chorobach, o tym, co ważne i w jaki sposób mogą chronić siebie i swoich najbliższych.

Jak reagują na Waszą pracę?

Chyba dobrze, mam taką nadzieję (śmiech). Bardzo dużo zależy od „szefa” wioski. Jeżeli to jest ktoś, kto ma autorytet to potrafi zmobilizować mieszkańców i oni go słuchają wtedy nam też jest łatwiej coś zorganizować np. szkołę. Natomiast, jeżeli w ogóle chodzi o Pigmejów to, jeśli oni się do ciebie raz przekonają to później już nie ma problemu. Często nie dają tego po sobie poznać, ale w sercu myślę, że darzą nas zaufaniem i dzielą się swoimi problemami. Chociaż dystans oczywiście wciąż jest i wielokrotnie było tak, że przychodziliśmy do nich, oni patrzyli na nas, po czym odchodzili, ale myślę, że jak w każdej pracy z ludźmi, to kwestia budowania relacji, a do tego potrzeba czasu.

Jakie są potrzeby w tym rejonie? Jakie są największe problemy, które dotykają Republikę Środkowej Afryki i jej mieszkańców?

To, czego Republika Środkowej Afryki potrzebuje najbardziej to pokój na ulicach miast i wiosek, aby ludzie mogli żyć bez lęku, wychowując dzieci, chodząc do pracy, uprawiając ziemię; aby nie obawiali się, że po raz kolejny pojawią się rebelianci, którzy zniszczą ich dom, zabiją i znów będzie trzeba uciekać do lasu. Potrzebny jest pokój na ulicach, ale też w sercach ludzi. Ufam, że kiedyś tak właśnie będzie. Jak sami widzicie potrzebna jest bardzo modlitwa w tej intencji, ale również konkretne działania podjęte przez rząd środkowoafrykański jak i inne państwa zaangażowane w konflikt. Wyzwaniem, przed którym stoi Republika Środkowej Afryki jest również edukacja i stworzenie możliwości, aby dzieciaki mogły się uczyć. To smutne, że kraj w tym zakresie nie robi prawie nic. Będąc tam na co dzień widzimy, że to, co jest teraz nie funkcjonuje i my jako misjonarze nie jesteśmy w stanie zastąpić państwa. To rząd musi coś zrobić, aby młodzi mieli perspektywy rozwoju. Jeżeli nie zainwestujemy w młode pokolenia to, jaka będzie przyszłość?

Jakie zagrożenia towarzyszą posłudze misjonarzy w tym rejonie?

Myślę, że trzeba być bardzo rozsądnym. My byliśmy w terenie bardzo bezpiecznym, gdzie nie działo się nic niepokojącego, ale Republika Środkowej Afryki jest dość duża i nadal są takie tereny, gdzie ludzie się ukrywają, żyją w stałym zagrożeniu, gdzie jest otwarty konflikt zbrojny. Myślę, że nie ma takiego niebezpieczeństwa, że ktoś chce nas zabić, albo zrobić krzywdę, natomiast są takie miejsca, gdzie w pewnych godzinach nie trzeba się pojawiać. Innym zagrożeniem są choroby. Lekarstwa oczywiście są dostępne, ale nigdy nie wiadomo, na co się zachoruje i co się może stać. To jest część tej służby i na to też wyjeżdżając po prostu się godzimy. Ale ponad tym wszystkim jest Pan Bóg i Opatrzność, która prowadzi zawsze.

Jak my tu w Polsce możemy realnie pomóc ludziom w Republice Środkowoafrykańskiej?

Myślę, że tym, co zawsze pomaga i czego zawsze potrzebujemy, nie tylko jako misjonarze, ale jako ludzie w ogóle, to modlitwa. I właśnie modlitwę za tych ludzi, do których jesteśmy posłani niezależnie od wyznania, za pokój w Republice Środkowoafrykańskiej, za nas, za to, co robimy może ofiarować każdy. Ty też. Ważne jest też to, żeby nie zapominać o tych ludziach, o Środkowafrykańczykach, którzy żyją w naprawdę trudnych warunkach. Potrzebni są ciągle nowi misjonarze zakonni, świeccy. Republika Środkowoafrykańska potrzebuje również wsparcia materialnego, mądrego i systemowego.

Aniu, co Tobie osobiście dały misje?

Nauczyłam się jeszcze większej otwartości na drugiego człowieka, bardzo często innego ode mnie, wychowanego w innej kulturze. Żyć tu i teraz z tymi, których mam obok, doceniać to, co dostaje każdego dnia i najzwyczajniej w świecie cieszyć się tym. Misje dały mi też niesamowitą wolność. Sama podejmuje decyzje i niezależnie, czy są one dobre czy złe, zawsze są to moje wybory. To też wolność od rzeczy materialnych, której cały czas się uczę, a co za tym idzie pokory do tego, co mam, co dostałam od życia. Ta służba pokazała mi również, że kiedy zostaje sama, ale nie samotna, daleko od rodziny i przyjaciół, jeszcze bardziej mogę odnaleźć Boga. Wtedy zawsze przypominam sobie doświadczenia z moich rekolekcji ignacjańskich, że przecież nigdy nie jestem sama.

Dlaczego warto wybrać taką drogę?

Jest taki obrazek, gdzie, Jezus mówi do małej dziewczynki: „Oddaj mi swojego misia, a Ona odpowiada, ale Panie Jezu to jest mój ulubiony…” No właśnie…. I taka jest misja. Jeśli ktoś jest gotowy oddać swoje ulubione „to coś” to jest gotowy na misję. Misje to też taka drogą gdzie oprócz spotkań z Bogiem można go też dotknąć w przeróżny sposób, i to jest niesamowite.

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

Teraz dostałam propozycję wyjazdu na formację do Kanady. Jest to program przygotowany z myślą o misjonarzach. Dla mnie to prezent, który dostałam. Spędzę tam trzy lata, a później, jeśli taka będzie wola Pana Boga, wrócę do Republiki Środkowej Afryki, żeby nieść już bardziej specjalistyczną pomoc psychologiczną ludziom po traumatycznych przeżyciach wojennych i nie tylko. Widzimy, że potrzebna jest taka pomoc, a nie ma jej tam na miejscu. Ludzie bardzo często szukają wsparcia, przychodzą porozmawiać, bo mają zaufanie do misjonarzy. Dlatego mam nadzieję, że po powrocie będę bardziej przygotowana na to, żeby dawać tym, którzy zostali zranieni jeszcze więcej nadziei i pomagać im stanąć na nogi.

Rozmawiała: Karolina Zając

Różnorodność jest naprawdę piękna

LMC Kinshasa
LMC Kinshasa

Witajcie kochani.

Już minęły dwa miesiące odkąd jestem na afrykańskiej ziemi. Pierwszym miejscem do którego się udałam była Demokratyczna Republika Konga. Kiedy wylądowałam w Kinszasie pierwsze co mnie zaskoczyło – może wyda Wam się to dziwne – ale zaskoczyła mnie wysoka temperatura, naprawdę wysoka.

Przecież byłam już dwa razy w Kenii i w sumie nie powinno mnie nic tak bardzo zdziwić, a już na pewno nie temperatura…a jednak! Na lotnisku czekał już na mnie ojciec Celestin, odpowiedzialny za LMC w DR Conga oraz Tiffany – tutejsza koordynatorka LMC. Zabrali mnie do domu prowincjalnego MCCJ, gdzie zostałam bardzo miło przywitana przez LMC i miejscową wspólnotę Ojców.

Dwa miesiące, które spędziłam w Kinszasie był to czas przede wszystkim na naukę języka francuskiego, ale także czas kolejnego doświadczenia wspólnotowego, tym razem już w większej międzynarodowej wspólnocie. Ten czas pokazał mi że, różnorodność jest naprawdę piękna. Tyle osób z różnych kultur, posługujący się różnymi językami, mający różne nawyki i przyzwyczajenia może naprawdę dobrze ze sobą żyć, a przede wszystkim mieć z tego radość.

Bo znajdujemy coś co nas łączy: przede wszystkim Pan Bóg, drugi człowiek, radość z bycia razem, wspólna misja, wspólne dbanie o Dzieło Pana Boga.

Oczywiście życie we wspólnocie nie jest łatwe, ale kiedy mamy świadomość, że dążymy do tego samego celu, że gramy do jednej bramki – jest dużo łatwiej. Tak jak też wspomniałam, był to czas dalszej nauki języka francuskiego, jak dla mnie niełatwe doświadczenie, ale naprawdę dużo mnie nauczyło. Początkowo próbowałam ze wspólnotą rozmawiać mieszając język angielski z francuskim, ale jednak sporo czasu posługiwałam się bardzo prostym angielskim.

Później zrobiło się coraz trudniej, bo coraz więcej osób wymagało ode mnie mówienia po francusku. I dobrze! Wtedy byłam trochę zestresowana i sfrustrowana, ale wiedziałam, że to wszystko dla mojego dobrego.

I bardzo im dziękuje za to. Z każdym dniem starałam się mówić coraz więcej po francusku. Czasem trzeba było trochę powstydzić się za swoje błędy, ale to daje ogromną motywację i chęć do nauki. Teraz rozumiem dlaczego tak ważne jest robić błędy w mówieniu, kiedy uczymy się nowego języka. Czasem potrzebujemy kogoś kto pomoże nam otworzyć blokadę przed mówieniem i popełnianiem błędów. Dlatego bardzo ważna jest obecność wspólnoty w codziennym życiu. Warto w naszym komboniańskim charyzmacie doceniać obecność ludzi wokół nas, to często oni są naszą motywacją, podporą, wsparciem, kiedy tego potrzebujemy. W pojedynkę nie mamy tyle siły, która drzemie w byciu razem i pokonywaniu przeciwności razem. Może będzie wydawać się Wam to zbyt wyidealizowana wizja, ale to moje doświadczenia bycia we wspólnocie w Krakowie oraz w Kinszasie. Ten czas też pokazał mi jak prawdziwe i aktualne są słowa, że Pan Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych – doświadczam tego każdego dnia. W wolne soboty razem z Enochiem (LMC w Kinszasie) chodziłam na apostolat wśród ludzi ulicy.

Był to tzw. „Posiłek serca” przygotowywany przez jedną rodzinę dla ludzi ulicy.

LMC Kinshasa

Kinszasa jest ogromnym miastem, a ludzie przychodzili z odległych jej dzielnic po to, aby móc zjeść ciepły posiłek. W ciągu kilku godzin rozdawaliśmy około 250-300 posiłków. Ten czas pozwolił mi uświadomić sobie jak wielkie szczęście mam, ponieważ mam jedzenie, bieżącą wodę zdatną do picia, dach na głową, ubrania na zmianę.

A tak wielu ludziom często brakuje choć prostego posiłku, czy wody do picia. Czy też obraz chłopców, kąpiących się pod naszym domem prowincjalnym w Kinszasie – gdzie za bramą wzdłuż ulicy jest mała fosa, w której zbiera się trochę wody, którą można wykorzystać. Chłopcy kąpią się, piorą swoje ubrania, czyszczą swoje buty, ponieważ nie mają nic innego na zmianę i każdego dnia to samo. To ogromne doświadczenia, które zapamiętam do końca życia. Ale pobyt w Kinszasie pozwolił mi przede wszystkim doświadczyć radości jaka pomimo różnych przeciwności mają tutejsi ludzie, doświadczyć piękna, energii i zaangażowania tutejszego Kościoła. Był to dla mnie bardzo owocny czas, dający nowe lekcje życia wspólnotowego, wspólnej modlitwy, odpowiedzialności i troski o siebie nawzajem, za który jestem bardzo wdzięczna Panu Bogu i całej wspólnocie ludzi, którzy mnie przyjęli w DR Conga.

LMC RCA

Teraz już od dwóch tygodni jestem w Bangui, stolicy RCA, gdzie zostanę przez około 2 miesiące na naukę miejscowego języka – sango. Poznałam już swoją wspólnotę – Cristinę i Simone, z którymi będę pracowała na misji w Mongoumbie. W piątek wspólnie z innymi kongregacjami, które czczą Najświętsze Serce Pana Jezusa, świętowaliśmy tą Uroczystość. Był to dobry czas na wspólną

Adorację Najświętszego Sakramentu, Eucharystię, wspólne rozmowy i uroczysty obiad. Pragnę Was wszystkich prosić o modlitwę za tych wszystkich ludzi postawionych na mojej drodze, o to wszystko co przede mną i o dobre doświadczenie misji w RCA. Ja także zapewniam Was o swojej pamięci modlitewnej.

Monika

Monica Jamer, SMK

Moja szkoła

CLM Ethiopia

CLM EthiopiaNiedługo wrócę do Polski z mojej misji w Etiopii. Sporą częścią mojej pracy było nauczanie dzieci w dwóch przedszkolach. Uczyłam ich angielskiego. Szkoły należą do Misjonarek Miłości (Sióstr Matki Teresy z Kalkuty). W pierwszym roku mojej nauki bardziej skupiłam się na nauce niż na nauczaniu. Obserwowałam, co robią inni nauczyciele. Po prostu chodziłam do szkoły i uczyłam dzieci, co przyszło mi do głowy, czy też co znalazłam w Internecie. Przez pierwszy rok byłam bardzo sfrustrowana sytuacją w szkole, zwłaszcza nastawieniem nauczycieli. Niektórzy z nich wolą przesiedzieć całą lekcję nic nie robiąc, podczas gry uczniowie powtarzają alfabet 100 razy, nie znając nawet liter. Próbowałam rozmawiać z koordynatorem szkół, a później także z siostrami. Jednak żadne z nich nie chciało niczego zmienić. Wiedzieli, jak pracują, próbowali z nimi rozmawiać, zorganizować szkolenie z psychologiem, ale nic się nie zmieniło.

CLM EthiopiaJednak nadal chciałam z nimi pracować. W ubiegłym roku zaczęłam organizować co dwutygodniowe  szkolenia dla  nauczycieli (jeden piątek w jednej szkole, następny tydzień w drugiej szkole). Przed każdym treningiem musiałam przygotować trochę materiałów. Wiele się sama nauczyłam, aby móc dzielić się tą wiedzą z innymi. Nadal pracowałam z dziećmi, jednak na początku przygotowywałam program angielskiego na cały rok. Zawarłam wiele gier, piosenek, różnych technik i aktywności, aby dzieci miały więcej radości i były zmotywowane do nauki. Nawet gdy nie miałam lekcji, nauczyciele nadal musieli podążać programem i raportować co zrobili. Zmieniłam też swój harmonogram, aby móc mieć podobną liczbę lekcji w tygodniu z każdą grupą w obu szkołach.

Chciałabym móc coś zmienić, zwłaszcza nastawienie nauczycieli. Nauczyłam się jednej bardzo ważnej rzeczy o motywacji. Ci, którzy codziennie trudzą się, aby zaspokoić podstawowe potrzeby swoje i swoich rodzin zwykle nie są zmotywowani do służby innym, do wykonywania dobrej pracy dla społeczeństwa. W jakiś sposób jest to uzasadnione psychologicznie. Tylko Bóg może dać dodatkową motywację. Niektórzy nauczyciele naprawdę dbają o dzieci i ich przyszłość, o skuteczność ich nauczania. Jestem pewna, że to zasługa Pana Boga.

CLM EthiopiaJeśli nauczyciele nie mają motywacji pochodzącej z serca, mogą być zmotywowani z zewnątrz. Właśnie dlatego walczę teraz o wdrożenie nowego systemu ewaluacji. Do tej pory wszyscy pracownicy są bardzo wolni, mogą robić co chcą, ponieważ nie ma żadnych większych konsekwencji. Czy ciężko pracują, czy są leniwi, nic się nie zmienia. Przede wszystkim staram się zachęcić koordynatora i siostrę przełożoną do przygotowania i wdrożenia tego nowego systemu.

Moja praca w szkole ewoluowała, a ja także rozwijałam swoją wiedzę, umiejętności i sposób rozumienia. Wiem, że najważniejsza nie była wiedza, którą dzieliłam się z uczniami lub nauczycielami, ale moja obecność. Mam świadomość, że dzieci są zbyt małe, aby pamiętać angielskie słownictwo w najbliższej przyszłości. Ale na pewno będą mnie pamiętać jako kogoś, kto dał im radość i miłość. Jeśli udało mi się nauczyć nauczycieli czegoś pożytecznego, byłoby to dla dobra dzieci. Najtrudniej zmienić postawę. Jeśli jest jakaś niewielka poprawa, oddaję chwałę Panu Bogu, ponieważ tylko On jest w stanie odnowić ludzkie serca.

Moja obecność w szkołach była dla mnie wspaniałą lekcją. Wiele się nauczyłem nie tylko o zawodzie nauczyciela i metodologii, ale także o kulturze, o ludziach, ich potrzebach, ich myślach. Teraz mogę ich lepiej zrozumieć. Wiem, że moja perspektywa jest inna. Nie jestem już sfrustrowana. Nie osądzam ich. Robiłam co w mojej mocy. Resztę pracy pozostawię Panu Bogu.

Więc … Kto nauczył się więcej: uczniowie, nauczyciele czy ja? Powiedziałbym, że ja… Ale Bóg wie … Myślę, że wszyscy się czegoś nauczyliśmy.

CLM EthiopiaMagda Fiec, ŚMK Etiopia

Barwy Timketu

LMC Etiopia

LMC Etiopia

Wyobraź sobie kolorowy pochód. Tłumy ludzi ubranych w różnego rodzaju tradycyjne sukienki i inne stroje tańczą i klaszczą, śpiewają i wydają z siebie ten charakterystyczny afrykański dźwięk „lililili”. Są w różnym wieku, młodzi i starzy, niemowlęta, jak i ludzie w podeszłym wieku. Pośrodku tego tłumu są niesione wielkie kolorowe wiaty, a pod nimi kilku mężczyzn przemieszcza się wolno z czymś umieszczonym na swoich głowach. Wszyscy ludzie podchodzą bliżej, by ich lepiej zobaczyć chociaż przez chwilę. Wszyscy cieszą się, ponieważ obchodzą jedno z najważniejszych świąt w Etiopii- Timket.

Jest ono związane z tradycją Etiopskiego Kościoła Prawosławnego. Timket znaczy „chrzest”, a więc jest to po prostu Święto Chrztu Pańskiego. Tego roku uczestniczyliśmy w obchodach w Awassie. W dzień poprzedzający święto księża wynieśli repliki Arki Przymierza z kościołów.

LMC EtiopiaWedług wielu Etiopczyków prawdziwa Arka Przymierza znajduje się w Aksum (historyczne miejsce w Etiopii). Natomiast we wszystkich prawosławnych kościołach są repliki Arki Przymierza, które są znakiem obecności Boga. W trakcie Timketu księża wkładają je na swoje głowy i zanoszą do najbliższego źródła wody na pamiątkę chrztu Pana Jezusa w Jordanie. Są one owinięte w kolorowe materiały, więc nikt nie może ich zobaczyć. W przypadku Awassy wszystkie Arki Przymierza były niesione do jeziora. To święto jest jedyną okazją w czasie roku, podczas której opuszczają one kościoły. Procesje rozpoczęły się w różnych miejscach (w różnych kościołach), ale spotkały się po drodze tworząc prawdziwie ogromny tłum ludzi. W miejscu, gdzie zakończyły się obchody, trochę ludzi zostało na całą noc, ale my poszliśmy do domu. Rankiem kolejnego dnia po Mszy procesje zaniosły Arki Przymierza z powrotem do kościołów, ale ludzie i tak świętowali cały dzień. Jest to dobra okazja, by odwiedzić rodzinę, czy znajomych, by przygotować ceremonię kawy, czy Dorowot (kurczaka), lub też napić się „teli” (lokalnego piwa).

A kiedy już tego wszystkiego doświadczysz, wtedy możesz zakochać się w Etiopii.

LMC Etiopia

Magda Fiec, ŚMK Etiopia