Nigdy nie chciała wyjeżdżać na misje. Marzyła o tym, żeby zostać w kraju i założyć rodzinę, jednak jeden wieczór w kościele Dominikanów sprawił, że jej życie obróciło się do góry nogami. Ania Obyrtacz, świecka misjonarka kombonianka z Republiki Środkowej Afryki, opowiada o drodze rozpoznawania swojego powołania, pracy wśród Pigmejów i o tym, jak odnaleźć Boga w drugim człowieku.
Karolina Zając: Myśląc o misjonarzach widzimy raczej księży, siostry zakonne, a Ty pokazujesz, że także młodzi świeccy służą na misjach. Jak to się u Ciebie zaczęło?
Ania Obyrtacz: Nigdy nie myślałam o tym, żeby wyjeżdżać na misje. To nigdy nie było moje marzenie czy pragnienie i zawsze śmieję się z tego, że to misja szukała mnie, a nie ja misji. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez tego pragnienia i każdego dnia zastanawiam się, gdzie mnie to zaprowadzi.
Ale nagle w Twoim życiu pojawili się Kombonianie i wszystko się zmieniło.
To prawda. Studiowałam w Krakowie, zaczęłam pracę i misjonarzy Kombonianów poznałam całkiem przypadkiem. Notabene poznałam ich u Dominikanów (śmiech), gdzie trafiłam na organizowaną przez nich adorację. To było w marcu 2012. Wtedy spotkałam się pierwszy raz z Misjonarzami Kombonianami.
I co było potem?
Nie wiem dlaczego, ale coś natchnęło mnie, żeby dołączyć do nowoutworzonego przez Kombonianów duszpasterstwa akademickiego. Wtedy już nie byłam na studiach i nie szukałam też żadnej wspólnoty, ale zapytałam czy mogę przyjść. Myślę, że to było pierwsze działanie Pana Boga w tym wszystkim, bo nie szukałam, a mimo to znalazłam się w tej wspólnocie. To było Duszpasterstwo Misyjne KOMPAS. Spotykaliśmy się, jeździłam na rekolekcje. Tam poznałam jeszcze więcej ludzi zaangażowanych w tematy misyjne, ale to nie był moment, w którym chciałam pojechać. Wchodziłam po prostu w ten świat. Ja też w tym okresie pracowałam i byłam bardzo szczęśliwa w Polsce. Myślałam raczej, żeby założyć rodzinę, bo zawsze chciałam żyć tak tradycyjnie i zawsze w Polsce.
Jednak dość szybko po tym pierwszym spotkaniu z Kombonianami wyjechałaś do Afryki.
Zaczęłam wchodzić w to środowisko misyjne, poznawać ludzi i później pojawiła się opcja wyjazdu na doświadczenie misyjne. To jest taki miesiąc w Afryce, kiedy można zobaczyć, jak to tam wygląda. Zastanawiałam się, że może to będzie fajna przygoda i niesamowite doświadczenie, więc może warto spróbować. I tak w 2013 roku pojechałam na miesiąc do Ugandy.
Jakie było Twoje pierwsze wrażenie Afryki?
Pamiętam to jak przez mgłę, ale wiem, że na pewno było bardzo gorąco (śmiech). Na początku jest taka adrenalina, bo wiadomo wszystko jest nowe. Teraz czasami wracam do tamtych wspomnień, przypominam sobie twarze tych ludzi, a raczej dzieci, bo większość czasu spędziliśmy w domu dziecka. Dla mnie to też nie było takie łatwe, bo porozumiewaliśmy się tylko po angielsku, nie znaliśmy języka lokalnego.
Czas, który biegł nieubłagalnie szybko nie umożliwił nam na głębsze poznanie realiów, ale na pewno dał szanse na bycie z ludźmi nawet bez słów, tak po prostu. Wiem, że to był dobry czas.
To więc wtedy podjęłaś decyzję, że misje są Twoim powołaniem?
Jeszcze nie. Wtedy zobaczyłam, że jest tam dużo pracy, ale też sporo możliwości. Wróciłam do Polski i dołączyłam do wspólnoty Świeckich Misjonarzy Kombonianów. To ludzie, którzy rozeznają czy misje to ich powołanie. We wspólnocie jest też tak, że rozeznajemy to na całe życie i niekoniecznie oznacza to spędzenia go na misji. Można wyjechać na parę lat, a później wrócić do kraju i angażować się inaczej, czyli przygotowywać innych do wyjazdu, pomagać w przyjęciu tych, którzy wracają, będąc ciągle we wspólnocie.
Kiedy wróciłam z Ugandy stwierdziłam, że pójdę na spotkanie i potem też zostałam koordynatorem. To był dla mnie czas z jednej strony pracy, a z drugiej czas indywidualnego rozpoznawania swojego powołania misyjnego.
Długo „biłaś się z myślami”?
Czasem sobie myślę, że tej pracy było tyle, że czasu na rozpoznawanie za bardzo nie było. Zdecydowałam więc, że potrzebuję się na chwilę wyłączyć. Często jest tak, że jak czymś żyjemy to bardziej chcemy w coś wejść, a ja potrzebowałam się sprawdzić, czy to moje zaangażowanie jest z rozpędu, czy jest w nim coś więcej. Pojechałam na rekolekcje ignacjańskie do Zakopanego i chciałam się przekonać, jak to jest, kiedy człowiek zostaje sam ze sobą, czy też jest tak fajnie. To był dla mnie bardzo ważny czas i co najpiękniejsze, Pan Bóg nie pozwalał mi być samej, zabierał lęki i odpowiadał na pytania, ale stawiał też kolejne czasami trudniejsze…. I robi to ciągle. Później zaczęłam się już na poważnie zastanawiać, co by było, gdybym się jednak zdecydowała wyjechać. Takim momentem, który umacniał mnie w tej myśli za każdym razem była Eucharystia. Pan Bóg dawał mi siłę i przekonanie, że to jest to. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo nigdy wcześniej nie byłam na misji. Dlatego ważne jest to, żeby w pewnym momencie zaufać i pójść w ciemno tą drogą, którą Pan Bóg przygotowuje. I tak zrobiłam.
Czyli zawsze na końcu tego wszystkiego jest właśnie On.
Na początku też. Ja byłam i jestem przekonana, że jeśli taka jest jego wola, to On pomoże nieść te wszystkie trudności, które się pojawiają i zawsze będą się pojawiać. Jak jest dobrze to jest dobrze i wydaje nam się, że nie potrzebujemy Boga, ale jak jest trudno, wtedy możemy powiedzieć, że On nam tak bardzo pomaga. Z drugiej strony ja też uczę się dziękować, za wszystko dobro, które mnie spotyka, które dostaje od naszego Taty. Gdybym pojechała tam tak altruistycznie, po prostu, żeby pomagać bez Boga, bez fundamentu, to jaki miałoby to sens?
Jak zareagowali Twoi najbliżsi, kiedy powiedziałaś, że rzucasz wszystko i wyjeżdżasz na misje?
Myślę, że ja mam po prostu ogromne szczęście. Moja rodzina przyjęła to bardzo spokojnie. Oczywiście były pytania, czy zostawienie pracy jest na pewno dobrym pomysłem i czy jak wrócę to sobie poradzę. Lęk na pewno był, ale mam bardzo wyrozumiałych, dobrych, kochających rodziców, którzy to zaakceptowali i którzy bardzo mi pomagają. Podobnie moje rodzeństwo. Akceptują wszystkie moje wybory i zawsze mnie wspierają. Za to bardzo dziękuję Panu Bogu, bo gdyby na tej płaszczyźnie było ciężko to byłoby naprawdę trudno.
Dlaczego akurat Afryka i Republika Środkowej Afryki?
Dla Kombonianów Afryka jest taką szczególną ziemią. Tam zaczynał nasz założyciel i w sposób szczególny ukochał sobie ten kontynent. W momencie, kiedy decydowaliśmy się, do którego kraju pojechać, mieliśmy różne opcje. Był Mozambik, Etiopia, ale dostaliśmy też informację, że jest potrzeba, żeby ktoś pojechał do Republiki Środkowej Afryki. To wtedy był kraj zaraz po wojnie, nie do końca stabilny i wielu po prostu bało się tam pojechać. Ja z kolei bardziej obawiałam się chyba języka, czyli francuskiego. Nigdy nie uczyłam się go i nie chciałam się uczyć (śmiech), ale z drugiej strony wszyscy mówili, że ta misja jest tak piękna, więc pomyślałam, że może warto… Zawsze też chciałam pojechać tam, gdzie jest potrzeba, do najbiedniejszych i najbardziej opuszczonych, jak mówił Comboni. Właśnie taką ofertę dostałam. Powiedziałam „tak” i trafiłam do RŚA. Niesamowicie się z tego cieszę i nigdy bym tego nie zmieniła.
Jak przygotowywałaś się do wyjazdu?
Myślę, że powoli, ale dobrze. 12 czerwca 2015 roku oficjalnie wstąpiłam do Ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów, Odbyło się to w Warszawie w Święto Najświętszego Serca Pana Jezusa. Potem moment posłania na misję przez bp. Grzegorza Rysia w mojej rodzinnej parafii pw. Św. Jana Chrzciciela w Orawce. Te chwile w gronie rodziny i przyjaciół, umacniały mnie w podjętych decyzjach. Ostatnim etapem było doświadczenie wspólnotowe jeszcze tutaj w Krakowie i potem już wylot do Afryki. Miałam to szczęście, że zanim na dobre weszłam w misję to gdzieś musiałam się tego francuskiego nauczyć. Pojechałam więc do Demokratycznej Republiki Konga, a dokładniej do Kinszasy. Mamy tam wspólnotę świeckich misjonarzy Kombonianów Kongijczyków. To był fantastyczny czas, bo pojechałam się tam tylko uczyć języka, a byłam też we wspólnocie i miałam czas na wejście w Afrykę. Spędziłam tam 4 miesiące. Pokazano mi, jak funkcjonuje ten kontynent i jak do niego podchodzić, żeby nie od razu oceniać i dać sobie czas na poznanie. Mieszkałam przez ten czas z Kongijką Irene . To był czas wielu rozmów i spotkań z ludźmi, zobaczyłam miejsca bardzo bogate i bardzo biedne. Dzięki Irene poznałam zwykłą codzienność, mogłam zapytać o wszystko jak przyjaciółkę. Pamiętam jak przed moim wyjazdem powiedziała: „pamiętaj najpierw daj sobie czas na poznanie tych ludzi, do których zostałaś posłana, słuchaj tego, co mówią, potem postaraj się ich zrozumieć i polubić, a dopiero na końcu zaproponuj im, co mogą zmienić w swoim życiu, dzieląc się z nimi tym, co posiadasz. To da Ci szczęście” Po tych 4 miesiącach byłam bardzo naładowana energią i myślę, że to bardzo dobre, bo trafiłam do zupełnie innej rzeczywistości.
Jakie były pierwsze trudności po przyjeździe do RŚA?
Z Kinszasy, gdzie żyłam praktycznie jak w Europie, trafiłam do buszu, gdzie nie było Internetu, prądu i ciepłej wody. Ten pierwszy miesiąc był trudny, tym bardziej, że w koło nie było już osób, które znałam i musiałam wchodzić w całkiem nową wspólnotę, zaczynać od zera. Pierwszy miesiąc w Mongoumbie był dla mnie takim szokiem też ze względu na to, że musiałam wszystkie relacje budować od nowa. Jestem takim człowiekiem, który potrzebuje ludzi i przez wyjazdem bałam się, że nie będę w stanie zbudować tam w Afryce takich relacji, które dają poczucie bezpieczeństwa. Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że udało się i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.
Na czym polega Twoja posługa w Mongoumbie?
Jako świeccy misjonarze Kombonianie pracujemy w krajach misyjnych, a realizujemy to po przez życie we wspólnocie. Tak też jest na naszej misji w Mongoumbie. Staramy się razem podejmować decyzje o tym jak żyć i jak pomagać. Działamy na różnych płaszczyznach. Aktywnie włączamy się w życie parafii poprzez prace z dziećmi, młodzieżą oraz kobietami i osobami starszymi. Głównie jednak działamy w dziedzinach społecznych, czyli angażujemy się w edukację i kwestie zdrowotne. Na terenie misji mamy szkoły katolickie oraz przedszkola, gdzie pomagamy trochę bardziej od strony administracyjnej i też udzielając wsparcia dla nauczycieli. Mamy ośrodek zdrowia, pomagamy dzieciom niedożywionym, organizując szkolenia dla nich prowadzimy też ośrodek rehabilitacyjny, gdzie współpracujemy z lekarzami przyjeżdżającymi na zabiegi i zajmujemy później się pacjentami po operacjach. Współpracujemy też trochę z miejscowym szpitalem i lokalnymi ośrodkami zdrowia. W miarę możliwości organizujemy tez szkolenia dla personelu medycznego.
To też wyjątkowa misja ze względu na mieszkających tam Pigmejów. Jak niesiecie pomoc temu plemieniu?
We wszystkich naszych działaniach Pigmeje zajmują szczególne miejsce. Można by powiedzieć, że są dla nas priorytetowi. To plemię, które uchodzi za to najbardziej opuszczone, a zgodnie z dewizą naszego założyciela, który chciał pomagać najbardziej potrzebującym, szukamy tych najbardziej potrzebujących pomocy. W Republice Środkowej Afryki są to właśnie Pigmeje, ale praca z nimi nie jest taka łatwa, bo są to ludzie bardzo wolni, którzy strasznie nie lubią, gdy zamyka się ich w jakichś ramach. My wyszliśmy od pomocy dzieciom, starając się zachęcić je do nauki. Ciągle próbujemy czegoś nowego. Druga sprawa to kwestia pomocy medycznej. To są biedni ludzie, którzy żyją z tego, co znajdą. Bardzo często pracują na rzecz kogoś innego i zarabiają jakieś drobne pieniądze, ale brakuje im chociażby na leki czy podstawowa opiekę medyczną, więc staramy się pomagać i wypełniać tę lukę Nasza praca to też bardzo często po prostu bycie z tymi ludźmi i próba pokazania im innego stylu życia. Często też organizujemy formacje bezpośrednio w wioskach pigmejskich, żeby mówić o podstawowych zasadach higieny, o chorobach, o tym, co ważne i w jaki sposób mogą chronić siebie i swoich najbliższych.
Jak reagują na Waszą pracę?
Chyba dobrze, mam taką nadzieję (śmiech). Bardzo dużo zależy od „szefa” wioski. Jeżeli to jest ktoś, kto ma autorytet to potrafi zmobilizować mieszkańców i oni go słuchają wtedy nam też jest łatwiej coś zorganizować np. szkołę. Natomiast, jeżeli w ogóle chodzi o Pigmejów to, jeśli oni się do ciebie raz przekonają to później już nie ma problemu. Często nie dają tego po sobie poznać, ale w sercu myślę, że darzą nas zaufaniem i dzielą się swoimi problemami. Chociaż dystans oczywiście wciąż jest i wielokrotnie było tak, że przychodziliśmy do nich, oni patrzyli na nas, po czym odchodzili, ale myślę, że jak w każdej pracy z ludźmi, to kwestia budowania relacji, a do tego potrzeba czasu.
Jakie są potrzeby w tym rejonie? Jakie są największe problemy, które dotykają Republikę Środkowej Afryki i jej mieszkańców?
To, czego Republika Środkowej Afryki potrzebuje najbardziej to pokój na ulicach miast i wiosek, aby ludzie mogli żyć bez lęku, wychowując dzieci, chodząc do pracy, uprawiając ziemię; aby nie obawiali się, że po raz kolejny pojawią się rebelianci, którzy zniszczą ich dom, zabiją i znów będzie trzeba uciekać do lasu. Potrzebny jest pokój na ulicach, ale też w sercach ludzi. Ufam, że kiedyś tak właśnie będzie. Jak sami widzicie potrzebna jest bardzo modlitwa w tej intencji, ale również konkretne działania podjęte przez rząd środkowoafrykański jak i inne państwa zaangażowane w konflikt. Wyzwaniem, przed którym stoi Republika Środkowej Afryki jest również edukacja i stworzenie możliwości, aby dzieciaki mogły się uczyć. To smutne, że kraj w tym zakresie nie robi prawie nic. Będąc tam na co dzień widzimy, że to, co jest teraz nie funkcjonuje i my jako misjonarze nie jesteśmy w stanie zastąpić państwa. To rząd musi coś zrobić, aby młodzi mieli perspektywy rozwoju. Jeżeli nie zainwestujemy w młode pokolenia to, jaka będzie przyszłość?
Jakie zagrożenia towarzyszą posłudze misjonarzy w tym rejonie?
Myślę, że trzeba być bardzo rozsądnym. My byliśmy w terenie bardzo bezpiecznym, gdzie nie działo się nic niepokojącego, ale Republika Środkowej Afryki jest dość duża i nadal są takie tereny, gdzie ludzie się ukrywają, żyją w stałym zagrożeniu, gdzie jest otwarty konflikt zbrojny. Myślę, że nie ma takiego niebezpieczeństwa, że ktoś chce nas zabić, albo zrobić krzywdę, natomiast są takie miejsca, gdzie w pewnych godzinach nie trzeba się pojawiać. Innym zagrożeniem są choroby. Lekarstwa oczywiście są dostępne, ale nigdy nie wiadomo, na co się zachoruje i co się może stać. To jest część tej służby i na to też wyjeżdżając po prostu się godzimy. Ale ponad tym wszystkim jest Pan Bóg i Opatrzność, która prowadzi zawsze.
Jak my tu w Polsce możemy realnie pomóc ludziom w Republice Środkowoafrykańskiej?
Myślę, że tym, co zawsze pomaga i czego zawsze potrzebujemy, nie tylko jako misjonarze, ale jako ludzie w ogóle, to modlitwa. I właśnie modlitwę za tych ludzi, do których jesteśmy posłani niezależnie od wyznania, za pokój w Republice Środkowoafrykańskiej, za nas, za to, co robimy może ofiarować każdy. Ty też. Ważne jest też to, żeby nie zapominać o tych ludziach, o Środkowafrykańczykach, którzy żyją w naprawdę trudnych warunkach. Potrzebni są ciągle nowi misjonarze zakonni, świeccy. Republika Środkowoafrykańska potrzebuje również wsparcia materialnego, mądrego i systemowego.
Aniu, co Tobie osobiście dały misje?
Nauczyłam się jeszcze większej otwartości na drugiego człowieka, bardzo często innego ode mnie, wychowanego w innej kulturze. Żyć tu i teraz z tymi, których mam obok, doceniać to, co dostaje każdego dnia i najzwyczajniej w świecie cieszyć się tym. Misje dały mi też niesamowitą wolność. Sama podejmuje decyzje i niezależnie, czy są one dobre czy złe, zawsze są to moje wybory. To też wolność od rzeczy materialnych, której cały czas się uczę, a co za tym idzie pokory do tego, co mam, co dostałam od życia. Ta służba pokazała mi również, że kiedy zostaje sama, ale nie samotna, daleko od rodziny i przyjaciół, jeszcze bardziej mogę odnaleźć Boga. Wtedy zawsze przypominam sobie doświadczenia z moich rekolekcji ignacjańskich, że przecież nigdy nie jestem sama.
Dlaczego warto wybrać taką drogę?
Jest taki obrazek, gdzie, Jezus mówi do małej dziewczynki: „Oddaj mi swojego misia, a Ona odpowiada, ale Panie Jezu to jest mój ulubiony…” No właśnie…. I taka jest misja. Jeśli ktoś jest gotowy oddać swoje ulubione „to coś” to jest gotowy na misję. Misje to też taka drogą gdzie oprócz spotkań z Bogiem można go też dotknąć w przeróżny sposób, i to jest niesamowite.
Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
Teraz dostałam propozycję wyjazdu na formację do Kanady. Jest to program przygotowany z myślą o misjonarzach. Dla mnie to prezent, który dostałam. Spędzę tam trzy lata, a później, jeśli taka będzie wola Pana Boga, wrócę do Republiki Środkowej Afryki, żeby nieść już bardziej specjalistyczną pomoc psychologiczną ludziom po traumatycznych przeżyciach wojennych i nie tylko. Widzimy, że potrzebna jest taka pomoc, a nie ma jej tam na miejscu. Ludzie bardzo często szukają wsparcia, przychodzą porozmawiać, bo mają zaufanie do misjonarzy. Dlatego mam nadzieję, że po powrocie będę bardziej przygotowana na to, żeby dawać tym, którzy zostali zranieni jeszcze więcej nadziei i pomagać im stanąć na nogi.
Rozmawiała: Karolina Zając