Swieccy Misjonarze Komboniane

Bogumiła i Andrzej – świeccy misjonarze kombonianie z Polski

Bogusia i Andrzej

Od młodych lat ciekawił nas świat i ludzie, a misjonarze podczas spotkań zawsze opowiadali ciekawie, że ludzie w Afryce i świecie potrzebują pomocy, wsparcia, poznania Boga.

Bogusia i Andrzej

Przyszedł moment w naszym życiu, że nie musimy już iść do pracy, nie musimy bawić dzieci, rodzice odeszli, a my chcemy jeszcze dać coś z siebie – przydać się ludziom. Dlaczego nie dołączyć do misjonarzy? Dlaczego nie pojechać?

Zaczęliśmy szukać sposobu jak i kto mógłby nas przygotować do takiego wyjazdu. Tutaj pojawiła się przeszkoda – jesteśmy „zbyt wiekowi”, przygotowania są dla młodych ludzi.

Tym czasem do naszej parafii przybył jako ksiądz pomocniczy ksiądz Dawid Stelmach. Okazało się, że jest odpowiedzialny za misje w diecezji poznańskiej – no i potoczyło się…

Wszystko zaczęło się składać. Upłynęło trochę czasu ks. Dawid podał kontakt do Magdy Plekan – świeckiej misjonarki Kombonianki z Poznania (od czterech lat na misjach w Etiopii), która nie zraziła się naszym wiekiem i chętnie by nas widziała w Etiopii, ale musimy  się przygotować. Pomogli nam w tym  Świeccy Misjonarze Kombonianie z Krakowa – są to MISJONARZE – głoszący Chrystusa, nie tylko słowem, ale przede wszystkim czynami, postawami, miłością do bliźnich, odpowiedzialnym wykonywaniem swoich obowiązków, a w dodatku ich domeną to Afryka.

Wyjechaliśmy do Etiopii jako wolontariusze do dwóch ośrodków prowadzanych przez Siostry Misjonarki Miłości Matki Teresy. Jeden w Awassie a drugi w Dire Dawa. Obydwa ośrodki to ośrodki szpitalne i opiekuńcze.

Nie czuliśmy się tam obco  mieliśmy wrażenie, że daleko nie wyjechaliśmy.

Droga dla misjonarza jest pełna niespodzianek, nie zawsze jest tak jak byśmy tego chcieli. Czasami coś niespodziewanego może pokrzyżować plany i oczekiwania.

Okazał się nim koronawirus.Wiemy, że Pan Bóg ma nas w swojej opiece – za każdym z nas stoi, wspiera i oczekuje abyśmy to dostrzegali, zaufali i poddawali się Jego woli.

Dzisiaj uczymy się języka ukraińskiego, bo w planach naszych jest wyjazd do Ukrainy do Kamieńca Podolskiego, gdzie nawiązaliśmy kontakt z polskim księdzem Marcinem. W maju ksiądz przyjeżdża do Polski i zaproponował nam abyśmy z Nim pojechali do Kamieńca Podolskiego i rozeznali sięna miejscu, jak moglibyśmy się tam spełnić. Mamy nadzieję, że tak się stanie – zależy to nie tylko od nas.

Języka ukraińskiego uczy nas Diakon, który jest w Poznaniu na przygotowaniu przed święceniami w maju br. w Katedrze w Kamieńcu Podolskim.

Przybliżył nam obecne warunki oraz sytuację na Ukrainie, zwyczaje, zachowanie ludzi, trochę historii.

To nie Afryka ale Europa. Ukraina jest w stanie wojny z Rosją i jest to bardzo trudna i delikatna społecznie sprawa dla misjonarza. Stawia to misjonarza w szczególnej sytuacji gdzie w cywilizowanej Europie państwa walczą ze sobą.

W dzisiejszych czasach to trudne do zrozumienia, że w Europie może być znowu zagrożenie pokoju.

Bogumiła i Andrzej – świeccy misjonarze kombonianie z Polski

Moja droga do wspólnoty ŚMK

Bartek LMC Polonia
Bartek LMC Polonia

Wychowałem się w katolickiej rodzinie. Jako kilkuletni chłopak wierzyłem gorliwie, choć po dziecięcemu. Chciałem zostać ministrantem, ale rodzice nie zgodzili się, z obawy przed ruchliwą drogą, którą trzeba przekroczyć, by dojść do parafialnego kościoła. Od końca gimnazjum, pod wpływem rówieśników i własnych przemyśleń mój zapał zaczął się ostudzać. Na bierzmowaniu przyjąłem imię Euzebiusz, będąc pod wrażeniem gry Euzebiusza Smolarka. Mam nadzieję, że św. Euzebiusz z Cezarei nie ma mi tego za złe. W liceum zacząłem jeszcze bardziej obojętnieć na sprawy Kościoła i wiary. Modlitwa nie była dla mnie czymś istotnym, do kościoła  chodziłem z przyzwyczajenia, do wielu kwestii moralnych podchodziłem po swojemu. Moja wychowawczyni powiedziała, że niedługo staną się radykalnym antyklerykałem.

Zacząłem studia w Krakowie. Na pierwszym roku było raptem 30 osób, z nikim nie złapałem dobrego kontaktu. Nikt z mojej klasy nie wybrał tego samego miasta, więc czułem się bardzo samotny w tak wielkim mieście. To poczucie opuszczenia skierowało moje kroki do duszpasterstwa akademickiego DAR. Ta wspólnota okazała się moim duchowym ocaleniem. Mieliśmy wspaniałego duszpasterza, który ufał swoim studentom i oddawał im odpowiedzialność. Szybo zacząłem się angażować – prowadzić spotkania formacyjne, organizować pielgrzymki rowerowe,  wyjazdy w góry. Dzięki duszpasterstwu poznałem też Szlachetną Paczkę, gdzie przez wiele lat byłem zaangażowany jako wolontariusz, oraz kombonianów. Ktoś napisał maila na naszego wspólnotowego maila o rekolekcjach wielkopostnych, które prowadzą ojcowie kombonianie przy ul. Skośnej. Zgłosiłem się i znów odkryłem wspaniałe, bliskie oblicze Kościoła. Bezpośredni kontakt z ojcami, nocna indywidualna adoracja Pana, pieśni w suahili, modlitwa Słowem Bożym, Pan Jezus przedstawiony jako afrykańskie dziecko, czas dzielenia się refleksjami podczas Mszy Św… To wszystko było nowe i zachwycające.  Poczułem, że jestem częścią Kościoła.

Na pół roku zawiesiliśmy spotkania naszego niewielkiego duszpasterstwa akademickiego, by przeprowadzić kurs Alpha. W połowie kursu jest weekendowy wyjazd. Nasz duszpasterz nas uwrażliwiał, że podczas tego szczególnego czasu Duch Święty może działać w inny sposób niż zazwyczaj. Wspominał, że mogą wystąpić spektakularne nawrócenia. Byłem zachwycony! Coś takiego chciałem zobaczyć! Nie wiedziałem jeszcze, że będzie chodziło o mnie…

Mimo mojego zaangażowania w wolontariaty i wspólnoty żyłem w grzechu nieczystości. Znałem oczywiście naukę Kościoła, ale ja sam wiedziałem co jest dla mnie lepsze. Byłem hipokrytą, który próbuje usprawiedliwić swoje złe czyny. Na wszystko miałem wytłumaczenie, na zewnątrz byłem gorący, a w środku zimny. Dopiero podczas uwielbienia Pana Jezusa w kaplicy w Krościenku nad Dunajcem Duch Święty wdarł się do mojego zamkniętego serca i w nim zamieszał i zamieszkał.

Razem z moją partnerką zaczęliśmy żyć w czystości. Pobraliśmy się półtora roku później, ale okazaliśmy wówczas się zbyt różni i niedojrzali do roli małżonków. Trzy lata po naszym ślubie żona odeszła ode mnie i od tamtej pory żyję samotnie.

Zacząłem chodzić na spotkania kandydatów do ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów, pojechałem na doświadczenie misyjne do Gulu w Ugandzie, gdzie podczas modlitwy wstawienniczej Pan Bóg, posługując się inną świecką misjonarką – Marcelą, głębiej otworzył moje serce na Jego Miłość.

Teraz, spoglądając na swoje dotychczasowe życie, widzę, że Pan Jezus, skutecznie prowadził mnie za rękę przez całe życie. Widzę, że wszystkie przełomy: wychowanie w katolickiej rodzinie, pójście na spotkanie duszpasterstwa, zaangażowanie w wolontariat, nawrócenie… to skutek Jego czułego i delikatnego dotyku, który kieruje człowieka na właściwą ścieżkę. Teraz czuję się skierowany na dwuletni wyjazd misyjny. Panie Jezu, Ty wszystko wiesz. Jestem twój. Prowadź, będę podążał!

Bartlomiej Tumiłowicz, ŚMK

Być misjonarzem przez cały czas

LMC Polonia
Świecka Misjonarka Kombonianka

W połowie marca, wraz z Eweliną miałyśmy wyjechać na misję do Peru, aby przez kolejne dwa lata mieszkać na obrzeżach miasta Arequipa i pracować wśród najuboższych. Stało się jednak inaczej.

Dzień przed naszym wylotem zamknięte zostały granice zarówno polskie jak i peruwiańskie, przez co nasz wyjazd nie mógł się odbyć i nie wiadomo kiedy sytuacja ulegnie zmianie. Na początku myślałam, że to pewnie kwestia dwóch tygodni, a czekając douczę się hiszpańskiego i spędzę więcej czasu z rodziną. Teraz jednak wiem, że potrwa to dużo dłużej, a pobyt tutaj, nie mogę traktować jedynie jako czas oczekiwania i przygotowywania się do misji. Uświadomiłam sobie, że właśnie tu i teraz jest moja misja.

W końcu nie stajemy się misjonarzami w dniu, w którym wyjeżdżamy i przestajemy nimi być, kiedy wracamy. Jesteśmy nimi cały czas, bez względu na to gdzie jesteśmy i co robimy. Jest to coś, co teoretycznie zawsze wiedziałam, ale dopiero w ostatnich dniach szczególnie to sobie uświadomiłam. Myślę, że nawet trudniej jest być misjonarzem w swoim kraju, ponieważ wyjeżdżając jedziemy oficjalnie, by głosić o Bogu w krajach, w których nigdy o Nim nie słyszano lub tamtejsza wiara jest dopiero w zalążku.

A po co misjonarz tutaj, w naszych domach, wśród znajomych czy w pracy. Wśród ludzi, którzy od małego znają prawdy wiary, chodzą do kościoła i obchodzą święta chrześcijańskie. Niestety i wśród tych ludzi, jest wiele osób które nigdy nie poznały Żywego Boga, nie doświadczyły Jego Miłości lub spotkały Go, ale nie wiedziały, że to On. Bycie misjonarzem wszędzie polega na tym samym, bez względu na to czy jesteśmy w Polsce, w Afryce czy w Peru. Mamy nieść Boga wszędzie tam, gdzie jesteśmy i dzielić się Jego Miłością ze wszystkimi, których spotykamy. Nie sztuką jest opowiadanie o Bogu, o tym jaki jest dobry i jak bardzo nas kocha. Dużo trudniej jest pokazać to poprzez świadectwo naszego życia. Aby móc to zrobić, najpierw sami musimy Go poznać, a najlepiej się kogoś poznaje przez spotkania z tą osobą i długie rozmowy. Dokładnie w taki sposób możemy też poznać Boga. Poprzez czytanie Jego słowa, adorację Najświętszego Sakramentu, czy przyjmowanie Go w Eucharystii. Prawdziwe poznanie i nawrócenie, nie są kwestią jednych rekolekcji, lecz całego życia. Poznajemy Go i nawracamy się każdego dnia na nowo. Obyśmy nigdy nie próbowali pokazywać innym kogoś, kogo sami nie znamy. Pamiętajmy że, misjonarzem nie jest tylko ten kto wyjeżdża na misje, ale jest nim każdy z nas, bez względu na to gdzie jesteśmy i co robimy. Ja każdego dnia uczę się jak być misjonarzem i popełniam przy tym wiele błędów, ale wierzę, że to w moich słabościach moc się doskonali.

Świecka Misjonarka Kombonianka

Agnieszka Pydyn, ŚMK Polska

Epidemia jako impuls do działania!

LMC Etiopia

Chciałabym opowiedzieć na przykładzie mojej misji jak Pan Bóg działa, gdy szatan próbuje niszczyć.

Jak wiemy koronawirus powoli dociera wszędzie. Niektórzy uważają, że to Pan Bóg chce ukarać świat za grzechy albo zesłał na nas zarazę, by nas nawrócić. Nie wierzę w to. Wierzę jednak, że z każdego zła, Pan Bóg może wyprowadzić dobro. Epidemia oczywiście niszczy, zabija i jest generalnie zła, ale myślę, że każdy przyzna, że ma również wiele plusów- jednoczy nas, odbudowuje relacje w rodzinie i nie tylko. Przykładów na pewno, by się namnożyło. I to jest właśnie dzieło Pana Boga. Nie epidemia, ale wszelkie dobro, które z niej wyniknęło.

LMC Etiopia

Dotarcie koronawirusa do Etiopii popchnęło nas do działania. W zeszłym roku założyłam Fundację Dzieci Etiopii „Barkot”. Od października zeszłego roku prowadzimy wraz z mężem ośrodek dla dzieci ulicy w Awassie. Projekt zakłada stopniową resocjalizację dzieci i dążenie do ich reintegracji z rodziną i ze społeczeństwem. Od początku prowadzimy otwarte zajęcia, na które zapraszaliśmy dzieci ulicy. Zatrudniliśmy kilku pracowników, którzy wychodzili na ulicę, by zachęcać je do uczestnictwa. I faktycznie od początku sporo ich przychodziło. Organizowaliśmy zajęcia rekreacyjne, sportowe, edukacyjne, psychologiczne, plastyczne i inne.

Kolejnym krokiem miało być wybranie regularnych uczestników zajęć, kontaktowanie się z ich rodzinami i poszerzenie programu specjalnie dla nich, włączając w to posiłki. Trzecim krokiem miało być przyjęcie tych najwytrwalszych do ośrodka z pełnym zakwaterowaniem, by już bezpośrednio przygotowywać ich do powrotu do domu i do szkoły.

Ale… zawsze było jakieś ale. Obawialiśmy się, czy wystarczy nam na to środków. Poza tym wyjeżdżałam do Polski, by tam urodzić naszą córeczkę. Mój mąż oprócz naszej organizacji ma inną pracę i poza tym, że koordynował pracę ośrodka nie mógł stale tam przesiadywać. Ponadto też wybierał się do Polski na miesiąc. Czekaliśmy więc, aż wrócę do Etiopii. Potem kolejne problemy- policja czasem w nocy łapie dzieci ulicy i umieszcza je w zbiorowych schroniskach. Jeśli zaczniemy drugi krok, nie wiadomo czy nasze dzieci nie znikną z dnia na dzień (co niestety już się zdarzało). Nasz budżet nadal wydawał się niewystarczający, by zapewnić jakąś stabilność na dłuższy czas. Tak więc jak tu działać? Zauważyłam, że nawet wśród pracowników widać było pewne zrezygnowanie, brak motywacji, nie pracowali z takim zaangażowaniem jak na początku…

Aż w końcu w kraju pojawił się koronawirus. Rząd zamknąłl szkoły, zaczynał wprowadzać ograniczenia. Dla nas, prowadzących zajęcia dla dzieci przychodzących bezpośrednio z ulicy, zwłaszcza z tych najbardziej zatłoczonych miejsc, cała działalność stanęła pod znakiem zapytania. Wiele organizacji przestawało działać. Co zrobić? Zamknąć ośrodek aż to wszystko minie? Wtedy też byśmy musieli opłacać czynsz i pracowników. Nie uniknęlibyśmy stałych kosztów, które nie są takie małe.

Wtedy też pojawił się pomysł (wierzę, że od Ducha Świętego), by właśnie wtedy wybrać dzieci, którym damy schronienie w czasie epidemii. Zaczęliśmy przygotowania, zakupy, poszukiwanie funduszy poprzez Internet. Na Facebooku staliśmy się aktywni, ludzie zaczęli się nami na nowo interesować i wpłacać datki. Przyjęliśmy już siódemkę chłopców i oczywiście nie chcemy ich tylko w ośrodku przetrzymać, ale prężnie z nimi pracować, by po jakimś czasie wrócili do swoich rodzin i mogli zacząć szkołę. Wszyscy odzyskali chęć do działania. Mamy ustalony tygodniowy program i konkretne plany, co robić z dziećmi. Po naszych chłopcach już widać pozytywną zmianę. Łącznie przygotowujemy się, by było ich dziesięciu. Koronawirusa w Awassie nadal nie stwierdzono (i oby tak dalej!.

LMC Etiopia

Niejako przeskoczyliśmy ten krok przejściowy i myślę, że tak jest lepiej. Potrzebowaliśmy takiego impulsu jak w tym przypadku koronawirus, by na nowo zaufać Panu Bogu, że On nas poprowadzi i da nam to, czego potrzebujemy, by zrealizować Jego plan. Nie mamy pieniędzy na dłuższy czas, ale wierzymy w działanie Pana Boga i ludzką dobroć. W końcu nasza fundcja nazywa się „Barkot”, co znaczy po polsku „On temu błogosławi”.

Magda Soboka, ŚMK w Etiopii

Misjonarka w czasach zarazy

Ewelina Polonia
Ewelina Polonia

Gdy piszę ten tekst od miesiąca jestem w Peru z Agnieszką, w Limie uczymy się hiszpańskiego i wspieramy w pracy misyjnej tamtejszy Ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów.

A raczej, byłabym w Limie, gdyby nie pandemia koronawirusa, zamknięcie granic między państwami i odwołanie naszego lotu.

Na początku myślałam, że to nic, poczekamy te kilka dni i polecimy. Jednakże, z czasem dotarło do mnie, że oczekiwanie na lot powinnam liczyć raczej w miesiącach niż w dniach.

Wiele osób pyta mnie czy dobrze znoszę ten stan przejściowy, to zawieszenie w próżni, czekanie. Ja jednak patrzę na to z innej strony. To prawda, że nie mogę się doczekać mojej pracy misyjnej w Peru, jednakże nie uznaję czasu, który dostałam tu w Polsce tak niespodziewanie, za czas stracony, za moment przejściowy, w którym nie mam nic innego do robienia jak tylko siedzieć i czekać. Wróciłam do domu rodzinnego na wieś, nie pracuję zawodowo, nie chodzę do kina, na basen, gdyby mi jeszcze kazać chodzić do szkoły, praktycznie wróciłabym do czasów dzieciństwa. I z jednej strony tak faktycznie jest, pomagam rodzicom w gospodarstwie domowym, gotuję obiady, spędzam czas z moim rodzeństwem, chodzę na spacery z psami i kotami, których mamy tu sporo.

Jednakże nie mam już 12 lat, więc moje patrzenie na świat się zmieniło. Wielu księży podkreśla, że czas epidemii to czas łaski, musimy ją tylko od Boga przyjąć. Ja też tak to widzę.Staram się więc wykorzystać wolny czas na modlitwę, medytację, czytanie wartościowych książek, uczenie się hiszpańskiego, na zastanowienie się nad sobą i nad moją relacją z Panem Bogiem oraz moimi bliskimi.

Dodatkowo, pocieszającym – albo raczej sprawiającym, że nie myślę tylko o sobie jest fakt, że wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji, nie tylko moje plany zostały zmienione bez mojego udziału. Wiele osób zmarło lub straciło swoich bliskich, Wiele innych musiało zrezygnować z różnych wyjazdów, straciło pracę albo jest na przymusowym urlopie.

Pozamykane są kina, kluby fitness, teatry, w urzędach nie załatwimy nic osobiście, można jedynie złożyć gotowe wnioski lub wysłać wszystko pocztą. Gdziekolwiek wyjdziemy, musimy zakładać maseczki zasłaniające usta i nos, zachowywać odpowiednią odległość od innych osób i ogólnie wychodzić z domu tylko kiedy naprawdę musimy.

To sporo ograniczeń dla naszego społeczeństwa, dla mnie też. Ale wciąż mam co jeść, mogę kontaktować się z przyjaciółmi mailowo, przez Facebooka czy WhatsApp. Wiele osób pracuje z domu, bo specyfika ich pracy im na to pozwala. Życie toczy się dalej, choć może nieco wolniej. Poza tym, patrząc na życie moich rodziców na wsi, epidemia niewiele zmieniła w ich codzienności.

Chyba największym ograniczeniem, które faktycznie mnie dotknęło, był brak możliwości udziału we Mszy Św. Pierwszy raz w życiu święta Zmartwychwstania Pana Jezusa przeżyłam w domu, adorując krzyż w pokoju, śpiewając pieśni razem z Księdzem na YouTube i odmawiając Drogę Krzyżową idąc polną drogą nad rzekę. Jednocześnie czuję, że pierwszy raz faktycznie głęboko przeżyłam tajemnicę Zmartwychwstania, co utwierdza mnie w przekonaniu że to naprawdę jest czas łaski.

Rozwinięta technologia sprawia, że nawet będąc osobno w naszych domach możemy być razem. Nie tak dawno mogliśmy się o tym wszyscy przekonać uczestnicząc we wspólnej modlitwie ŚMK online. Nasz Ruch w Polsce zdaje się wręcz rozkwitać w tym trudnym czasie.

W połowie marca mieliśmy spotkanie formacyjne online, w Niedzielę Palmową wspólną Mszę Świętą a w ostatni weekend wspólne rekolekcje online o powołaniu. Na naszej grupie na WhatsApp dzielimy się dobrym słowem, wsparciem i przemyśleniami na czas epidemii.

Sytuacja, która miała nas rozdzielić, połączyła nas jeszcze bardziej. To dla mnie jednoznaczny dowód, że Pana Boga nic nie jest w stanie powstrzymać od błogosławienia ludziom, działania w ich życiu i realizowania swojego planu Zbawienia w każdych warunkach.

Ewelina Gwóźdź ŚMK