Od kiedy nasz ośrodek dla dzieci ulicy zaczął działać, Pan Bóg pomógł już wielu dzieciom naszymi rękami. Wierzę, że nasza praca ma sens nawet jeśli zmienilibyśmy życie nawet tylko jednego dziecka. Tymczasem policzyłam wszystkie dzieci, które wysłaliśmy do szkoły, zaopatrując w najpotrzebniejsze ubrania, mundurki, zeszyty i przybory szkolne i którym zapewniliśmy pełne wyżywienie lub których rodzinom ofiarowaliśmy comiesięcznie żywność i środki czystości. Wyszło, że jest ich równo 30. Zmieniliśmy los 30 dzieci! 30 dzieci zaczęło lub wróciło do formalnej edukacji.
Ogólnie pomogliśmy większej liczbie dzieci. Dzieci, których do nas przychodziło, mogło zjeść ciepły posiłek, umyć się, wyprać ubrania i uczestniczyć w zajęciach było dużo dużo więcej. To jeszcze nie koniec, bo nasza misja wciąż trwa i coraz bardziej się rozkręca. Przychodzi do nas wielu chłopców i nadal próbujemy jak możemy znaleźć dla nich najlepsze rozwiązanie, by mieli względnie szczęśliwe dzieciństwo i przyszłość przed sobą. Pan Bóg ma przecież dla nich piękne plany…
“Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie.” Jr 29,11
Od młodych lat ciekawił nas świat i ludzie, a misjonarze podczas spotkań zawsze opowiadali ciekawie, że ludzie w Afryce i świecie potrzebują pomocy, wsparcia, poznania Boga.
Przyszedł moment w naszym życiu, że nie musimy już iść do pracy, nie musimy bawić dzieci, rodzice odeszli, a my chcemy jeszcze dać coś z siebie – przydać się ludziom. Dlaczego nie dołączyć do misjonarzy? Dlaczego nie pojechać?
Zaczęliśmy szukać sposobu jak i kto mógłby nas przygotować do takiego wyjazdu. Tutaj pojawiła się przeszkoda – jesteśmy „zbyt wiekowi”, przygotowania są dla młodych ludzi.
Tym czasem do naszej parafii przybył jako ksiądz pomocniczy ksiądz Dawid Stelmach. Okazało się, że jest odpowiedzialny za misje w diecezji poznańskiej – no i potoczyło się…
Wszystko zaczęło się składać. Upłynęło trochę czasu ks. Dawid podał kontakt do Magdy Plekan – świeckiej misjonarki Kombonianki z Poznania (od czterech lat na misjach w Etiopii), która nie zraziła się naszym wiekiem i chętnie by nas widziała w Etiopii, ale musimy się przygotować. Pomogli nam w tym Świeccy Misjonarze Kombonianie z Krakowa – są to MISJONARZE – głoszący Chrystusa, nie tylko słowem, ale przede wszystkim czynami, postawami, miłością do bliźnich, odpowiedzialnym wykonywaniem swoich obowiązków, a w dodatku ich domeną to Afryka.
Wyjechaliśmy do Etiopii jako wolontariusze do dwóch ośrodków prowadzanych przez Siostry Misjonarki Miłości Matki Teresy. Jeden w Awassie a drugi w Dire Dawa. Obydwa ośrodki to ośrodki szpitalne i opiekuńcze.
Nie czuliśmy się tam obco mieliśmy wrażenie, że daleko nie wyjechaliśmy.
Droga dla misjonarza jest pełna niespodzianek, nie zawsze jest tak jak byśmy tego chcieli. Czasami coś niespodziewanego może pokrzyżować plany i oczekiwania.
Okazał się nim koronawirus.Wiemy, że Pan Bóg ma nas w swojej opiece – za każdym z nas stoi, wspiera i oczekuje abyśmy to dostrzegali, zaufali i poddawali się Jego woli.
Dzisiaj uczymy się języka ukraińskiego, bo w planach naszych jest wyjazd do Ukrainy do Kamieńca Podolskiego, gdzie nawiązaliśmy kontakt z polskim księdzem Marcinem. W maju ksiądz przyjeżdża do Polski i zaproponował nam abyśmy z Nim pojechali do Kamieńca Podolskiego i rozeznali sięna miejscu, jak moglibyśmy się tam spełnić. Mamy nadzieję, że tak się stanie – zależy to nie tylko od nas.
Języka ukraińskiego uczy nas Diakon, który jest w Poznaniu na przygotowaniu przed święceniami w maju br. w Katedrze w Kamieńcu Podolskim.
Przybliżył nam obecne warunki oraz sytuację na Ukrainie, zwyczaje, zachowanie ludzi, trochę historii.
To nie Afryka ale Europa. Ukraina jest w stanie wojny z Rosją i jest to bardzo trudna i delikatna społecznie sprawa dla misjonarza. Stawia to misjonarza w szczególnej sytuacji gdzie w cywilizowanej Europie państwa walczą ze sobą.
W dzisiejszych czasach to trudne do zrozumienia, że w Europie może być znowu zagrożenie pokoju.
Bogumiła i Andrzej – świeccy misjonarze kombonianie z Polski
Wychowałem się w katolickiej rodzinie. Jako kilkuletni chłopak wierzyłem gorliwie, choć po dziecięcemu. Chciałem zostać ministrantem, ale rodzice nie zgodzili się, z obawy przed ruchliwą drogą, którą trzeba przekroczyć, by dojść do parafialnego kościoła. Od końca gimnazjum, pod wpływem rówieśników i własnych przemyśleń mój zapał zaczął się ostudzać. Na bierzmowaniu przyjąłem imię Euzebiusz, będąc pod wrażeniem gry Euzebiusza Smolarka. Mam nadzieję, że św. Euzebiusz z Cezarei nie ma mi tego za złe. W liceum zacząłem jeszcze bardziej obojętnieć na sprawy Kościoła i wiary. Modlitwa nie była dla mnie czymś istotnym, do kościoła chodziłem z przyzwyczajenia, do wielu kwestii moralnych podchodziłem po swojemu. Moja wychowawczyni powiedziała, że niedługo staną się radykalnym antyklerykałem.
Zacząłem studia w Krakowie. Na pierwszym roku było raptem 30 osób, z nikim nie złapałem dobrego kontaktu. Nikt z mojej klasy nie wybrał tego samego miasta, więc czułem się bardzo samotny w tak wielkim mieście. To poczucie opuszczenia skierowało moje kroki do duszpasterstwa akademickiego DAR. Ta wspólnota okazała się moim duchowym ocaleniem. Mieliśmy wspaniałego duszpasterza, który ufał swoim studentom i oddawał im odpowiedzialność. Szybo zacząłem się angażować – prowadzić spotkania formacyjne, organizować pielgrzymki rowerowe, wyjazdy w góry. Dzięki duszpasterstwu poznałem też Szlachetną Paczkę, gdzie przez wiele lat byłem zaangażowany jako wolontariusz, oraz kombonianów. Ktoś napisał maila na naszego wspólnotowego maila o rekolekcjach wielkopostnych, które prowadzą ojcowie kombonianie przy ul. Skośnej. Zgłosiłem się i znów odkryłem wspaniałe, bliskie oblicze Kościoła. Bezpośredni kontakt z ojcami, nocna indywidualna adoracja Pana, pieśni w suahili, modlitwa Słowem Bożym, Pan Jezus przedstawiony jako afrykańskie dziecko, czas dzielenia się refleksjami podczas Mszy Św… To wszystko było nowe i zachwycające. Poczułem, że jestem częścią Kościoła.
Na pół roku zawiesiliśmy spotkania naszego niewielkiego duszpasterstwa akademickiego, by przeprowadzić kurs Alpha. W połowie kursu jest weekendowy wyjazd. Nasz duszpasterz nas uwrażliwiał, że podczas tego szczególnego czasu Duch Święty może działać w inny sposób niż zazwyczaj. Wspominał, że mogą wystąpić spektakularne nawrócenia. Byłem zachwycony! Coś takiego chciałem zobaczyć! Nie wiedziałem jeszcze, że będzie chodziło o mnie…
Mimo mojego zaangażowania w wolontariaty i wspólnoty żyłem w grzechu nieczystości. Znałem oczywiście naukę Kościoła, ale ja sam wiedziałem co jest dla mnie lepsze. Byłem hipokrytą, który próbuje usprawiedliwić swoje złe czyny. Na wszystko miałem wytłumaczenie, na zewnątrz byłem gorący, a w środku zimny. Dopiero podczas uwielbienia Pana Jezusa w kaplicy w Krościenku nad Dunajcem Duch Święty wdarł się do mojego zamkniętego serca i w nim zamieszał i zamieszkał.
Razem z moją partnerką zaczęliśmy żyć w czystości. Pobraliśmy się półtora roku później, ale okazaliśmy wówczas się zbyt różni i niedojrzali do roli małżonków. Trzy lata po naszym ślubie żona odeszła ode mnie i od tamtej pory żyję samotnie.
Zacząłem chodzić na spotkania kandydatów do ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów, pojechałem na doświadczenie misyjne do Gulu w Ugandzie, gdzie podczas modlitwy wstawienniczej Pan Bóg, posługując się inną świecką misjonarką – Marcelą, głębiej otworzył moje serce na Jego Miłość.
Teraz, spoglądając na swoje dotychczasowe życie, widzę, że Pan Jezus, skutecznie prowadził mnie za rękę przez całe życie. Widzę, że wszystkie przełomy: wychowanie w katolickiej rodzinie, pójście na spotkanie duszpasterstwa, zaangażowanie w wolontariat, nawrócenie… to skutek Jego czułego i delikatnego dotyku, który kieruje człowieka na właściwą ścieżkę. Teraz czuję się skierowany na dwuletni wyjazd misyjny. Panie Jezu, Ty wszystko wiesz. Jestem twój. Prowadź, będę podążał!
W połowie marca, wraz z Eweliną miałyśmy wyjechać na misję do Peru, aby przez kolejne dwa lata mieszkać na obrzeżach miasta Arequipa i pracować wśród najuboższych. Stało się jednak inaczej.
Dzień przed naszym wylotem zamknięte zostały granice zarówno polskie jak i peruwiańskie, przez co nasz wyjazd nie mógł się odbyć i nie wiadomo kiedy sytuacja ulegnie zmianie. Na początku myślałam, że to pewnie kwestia dwóch tygodni, a czekając douczę się hiszpańskiego i spędzę więcej czasu z rodziną. Teraz jednak wiem, że potrwa to dużo dłużej, a pobyt tutaj, nie mogę traktować jedynie jako czas oczekiwania i przygotowywania się do misji. Uświadomiłam sobie, że właśnie tu i teraz jest moja misja.
W końcu nie stajemy się misjonarzami w dniu, w którym wyjeżdżamy i przestajemy nimi być, kiedy wracamy. Jesteśmy nimi cały czas, bez względu na to gdzie jesteśmy i co robimy. Jest to coś, co teoretycznie zawsze wiedziałam, ale dopiero w ostatnich dniach szczególnie to sobie uświadomiłam. Myślę, że nawet trudniej jest być misjonarzem w swoim kraju, ponieważ wyjeżdżając jedziemy oficjalnie, by głosić o Bogu w krajach, w których nigdy o Nim nie słyszano lub tamtejsza wiara jest dopiero w zalążku.
A po co misjonarz tutaj, w naszych domach, wśród znajomych czy w pracy. Wśród ludzi, którzy od małego znają prawdy wiary, chodzą do kościoła i obchodzą święta chrześcijańskie. Niestety i wśród tych ludzi, jest wiele osób które nigdy nie poznały Żywego Boga, nie doświadczyły Jego Miłości lub spotkały Go, ale nie wiedziały, że to On. Bycie misjonarzem wszędzie polega na tym samym, bez względu na to czy jesteśmy w Polsce, w Afryce czy w Peru. Mamy nieść Boga wszędzie tam, gdzie jesteśmy i dzielić się Jego Miłością ze wszystkimi, których spotykamy. Nie sztuką jest opowiadanie o Bogu, o tym jaki jest dobry i jak bardzo nas kocha. Dużo trudniej jest pokazać to poprzez świadectwo naszego życia. Aby móc to zrobić, najpierw sami musimy Go poznać, a najlepiej się kogoś poznaje przez spotkania z tą osobą i długie rozmowy. Dokładnie w taki sposób możemy też poznać Boga. Poprzez czytanie Jego słowa, adorację Najświętszego Sakramentu, czy przyjmowanie Go w Eucharystii. Prawdziwe poznanie i nawrócenie, nie są kwestią jednych rekolekcji, lecz całego życia. Poznajemy Go i nawracamy się każdego dnia na nowo. Obyśmy nigdy nie próbowali pokazywać innym kogoś, kogo sami nie znamy. Pamiętajmy że, misjonarzem nie jest tylko ten kto wyjeżdża na misje, ale jest nim każdy z nas, bez względu na to gdzie jesteśmy i co robimy. Ja każdego dnia uczę się jak być misjonarzem i popełniam przy tym wiele błędów, ale wierzę, że to w moich słabościach moc się doskonali.
Chciałabym opowiedzieć na przykładzie mojej misji jak Pan Bóg działa, gdy szatan próbuje niszczyć.
Jak wiemy koronawirus powoli dociera wszędzie. Niektórzy uważają, że to Pan Bóg chce ukarać świat za grzechy albo zesłał na nas zarazę, by nas nawrócić. Nie wierzę w to. Wierzę jednak, że z każdego zła, Pan Bóg może wyprowadzić dobro. Epidemia oczywiście niszczy, zabija i jest generalnie zła, ale myślę, że każdy przyzna, że ma również wiele plusów- jednoczy nas, odbudowuje relacje w rodzinie i nie tylko. Przykładów na pewno, by się namnożyło. I to jest właśnie dzieło Pana Boga. Nie epidemia, ale wszelkie dobro, które z niej wyniknęło.
Dotarcie koronawirusa do Etiopii popchnęło nas do działania. W zeszłym roku założyłam Fundację Dzieci Etiopii „Barkot”. Od października zeszłego roku prowadzimy wraz z mężem ośrodek dla dzieci ulicy w Awassie. Projekt zakłada stopniową resocjalizację dzieci i dążenie do ich reintegracji z rodziną i ze społeczeństwem. Od początku prowadzimy otwarte zajęcia, na które zapraszaliśmy dzieci ulicy. Zatrudniliśmy kilku pracowników, którzy wychodzili na ulicę, by zachęcać je do uczestnictwa. I faktycznie od początku sporo ich przychodziło. Organizowaliśmy zajęcia rekreacyjne, sportowe, edukacyjne, psychologiczne, plastyczne i inne.
Kolejnym krokiem miało być wybranie regularnych uczestników zajęć, kontaktowanie się z ich rodzinami i poszerzenie programu specjalnie dla nich, włączając w to posiłki. Trzecim krokiem miało być przyjęcie tych najwytrwalszych do ośrodka z pełnym zakwaterowaniem, by już bezpośrednio przygotowywać ich do powrotu do domu i do szkoły.
Ale… zawsze było jakieś ale. Obawialiśmy się, czy wystarczy nam na to środków. Poza tym wyjeżdżałam do Polski, by tam urodzić naszą córeczkę. Mój mąż oprócz naszej organizacji ma inną pracę i poza tym, że koordynował pracę ośrodka nie mógł stale tam przesiadywać. Ponadto też wybierał się do Polski na miesiąc. Czekaliśmy więc, aż wrócę do Etiopii. Potem kolejne problemy- policja czasem w nocy łapie dzieci ulicy i umieszcza je w zbiorowych schroniskach. Jeśli zaczniemy drugi krok, nie wiadomo czy nasze dzieci nie znikną z dnia na dzień (co niestety już się zdarzało). Nasz budżet nadal wydawał się niewystarczający, by zapewnić jakąś stabilność na dłuższy czas. Tak więc jak tu działać? Zauważyłam, że nawet wśród pracowników widać było pewne zrezygnowanie, brak motywacji, nie pracowali z takim zaangażowaniem jak na początku…
Aż w końcu w kraju pojawił się koronawirus. Rząd zamknąłl szkoły, zaczynał wprowadzać ograniczenia. Dla nas, prowadzących zajęcia dla dzieci przychodzących bezpośrednio z ulicy, zwłaszcza z tych najbardziej zatłoczonych miejsc, cała działalność stanęła pod znakiem zapytania. Wiele organizacji przestawało działać. Co zrobić? Zamknąć ośrodek aż to wszystko minie? Wtedy też byśmy musieli opłacać czynsz i pracowników. Nie uniknęlibyśmy stałych kosztów, które nie są takie małe.
Wtedy też pojawił się pomysł (wierzę, że od Ducha Świętego), by właśnie wtedy wybrać dzieci, którym damy schronienie w czasie epidemii. Zaczęliśmy przygotowania, zakupy, poszukiwanie funduszy poprzez Internet. Na Facebooku staliśmy się aktywni, ludzie zaczęli się nami na nowo interesować i wpłacać datki. Przyjęliśmy już siódemkę chłopców i oczywiście nie chcemy ich tylko w ośrodku przetrzymać, ale prężnie z nimi pracować, by po jakimś czasie wrócili do swoich rodzin i mogli zacząć szkołę. Wszyscy odzyskali chęć do działania. Mamy ustalony tygodniowy program i konkretne plany, co robić z dziećmi. Po naszych chłopcach już widać pozytywną zmianę. Łącznie przygotowujemy się, by było ich dziesięciu. Koronawirusa w Awassie nadal nie stwierdzono (i oby tak dalej!.
Niejako przeskoczyliśmy ten krok przejściowy i myślę, że tak jest lepiej. Potrzebowaliśmy takiego impulsu jak w tym przypadku koronawirus, by na nowo zaufać Panu Bogu, że On nas poprowadzi i da nam to, czego potrzebujemy, by zrealizować Jego plan. Nie mamy pieniędzy na dłuższy czas, ale wierzymy w działanie Pana Boga i ludzką dobroć. W końcu nasza fundcja nazywa się „Barkot”, co znaczy po polsku „On temu błogosławi”.
Este sitio web utiliza cookies para mejorar su experiencia. Si continúa navegando consideramos que acepta el uso de cookies, pero puede optar por lo contrario si lo desea.
This website uses cookies to improve your experience. If you continue to browse we consider you accept the use of cookies, but you can opt-out if you wish. Acepto Puede obtener más información - You may have more information here
Politica y privacidad de Cookies - Privacy & Cookies Policy
Privacy Overview
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.